Thursday, October 30, 2014

Bruksela Tuska...

   Donald Tusk uczestniczy dziś w pożegnalno - powitalnym spotkaniu w Komisji Europejskiej, bo bieżący tydzień jest ostatnim w roli szefa Komisji Europejskiej dla Jose Manuela Barroso. Przewodniczący Rady UE, Herman Van Rompuy będzię urzędował w Brukseli wprawdzie jeszcze przez miesiąc, ale Belg też po mału pakuje już swoje manatki i robi miejsce swojemu następcy z Polski. A co czeka Donalda Tuska w Brukseli? 
  Biuro Hermana Van Rompuya, to skromny, niemalże surowy pokój, z jedną szafką i biurkiem na którym bynajmniej nie kłębią się unijne dokumenty, a książki, w tym tomy poezji "haiku", której belgijski Przewodniczący Rady jest gorącym zwolennikiem. Kopie przemówień i projektów unijnych przepisów łatwiej znaleźć na biurkach sekretarek i pomocników Van Rompuya. To grupa w sumie 40 osób, wchodzących w skład 5 sekretariatów, w tym aż 4 rzeczników. Jeśli jego następca, Donald Tusk zażyczy sobie więcej asystentów, to pewnie ich dostanie, bo nie ma regulacji dotyczących liczby ludzi, jaką może zatrudnić szef Rady. 
   Jest natomiast budżet do dyspozycji dla jego gabinetu, ale jego wartości nikt w Radzie nie chce ujawnić. Według dziennikarzy brytyjskiego Guardian'a koszty biura odchodzącego przewodniczącego wynosiły ok. 20 mln euro, z czego 4 mln euro stanowiły wydatki na podróże. I nie chodzi tu bynajmniej o prywatne wyjazdy Van Rompuy'a do ojczyzyny, bo po pierwsze belgijski polityk w Brukseli był jak najbardziej u siebie, a po drugie, jak tłumaczy mi Preben Aamann z gabinetu Van Rompuya "Rada nie finansuje prywatnych wyjazdów, dlatego jeśli Donald Tusk będzie chciał wracać na weekend do Sopotu, to będzie musiał sam płacić sobie za takie podróże"
   Donald Tusk w Brukseli będzie musiał również sam znaleźć i opłacić sobie mieszkanie. "To nie Stany Zjednocznone, nie mamy Białego Domu, w którym mógłby zamieszkać Prezydent", tłumaczy Isabelle Brusselsman z Rady UE. Na mieszkanie Donald Tusk będzie otrzymywał jednak z budżetu Rady specjalny dodatek, rzędu 50 tys. euro rocznie. Jego dochody w Brukseli w porównaniu do pensji w Polsce wzrosną ponadto sześciokrotnie, z 230 tys. złotych do 1,250,000, czyli ponad 105,000 zł miesięcznie, jako szefa Rady. Do tego dojdzie prawo do unijnej emerytury. Obecny szef Rady, Herman van Rompuy ma jej dostawać ponad 20.000 zł miesięcznie. 
   Za takie wynagrodzenie jako Przewodniczący Rady Europejskiej Tusk będzie przygotowywał unijne szczyty, współpracował z Komisją i Parlamentem Europejskim, odwiedzał wszystkie 28 unijnych stolic i brał udział w szczytach Unia-Stany Zjednoczone, Chiny, czy Rosja. Jeśli zechce, przemówienia na wszystkie te wydarzenia będzie mu przygotowywał zatrudniony w tym celu człowiek. "Speechwriter" Hermana Van Rompuya, Luc przekonuje, że "choć szef Rady nie ma wielkich kompetencji, to często właśnie swoimi słowami może wpływać na politykę".
   W Brukseli do dyspozycji Donald Tusk będzie miał również szoferów, kamerdynerów i ochroniarzy. A od przyszłego roku także wartą ponad 330 mln euro nową siedzibę Rady. Do nowoczesnego budynku polski Przewodniczący oczywiście przeniesie się z całą swoją świtą. Choć tej wcale nie będzie mógł rano mówić "dzień dobry". W jego gabinecie zgodnie z unijnymi wymogami będzie mogło pracować jedynie kliku urzędników z Polski. Już wiadomo, że Tusk do Brukseli zabiera ze sobą byłego ministra ds. europejskich Piotra Serafina i rzecznika rządu Pawła Grasia. W jego gabinecie ma pracować m.in. Estonka, Francuz, Luksemburczyk, a rzecznikiem prasowym będzie Duńczyk Preben Aamann.
   Dlatego, choć Donald Tusk będzie znacznie lepiej zarabiał i pracował w znacznie lepszych warunkach, to na ręce będzie mu patrzeć znacznie więcej krytyków. Jeśli chce by tak jak Hermanowi van Rompuy'owi i jemu kadencję przedłużono z dwóch i pół do pięciu lat - będzie musiał naprawdę się napracować.









Video kalendarium wyboru Tuska na szefa Rady UE: 

30.08.2014



31.08.2014


01.09.2014




Brussels of Tusk...

   Donald Tusk is attending a farewell party at the European Commission today, as this week is the last one for Jose Manuel Barroso at the EC chair. The Council President, Herman Van Rompuy will still work for another month but Belgian EU leader is also already preparing to give his office to Donald Tusk. So what the former Polish PM will inherit from his Belgian predecessor? 
   The office of Herman Van Rompuy is a very ascetic, simple place with just a few shelves and a desk, where one can find classical literature and haiku poems rather than EU documents.  Official speeches and drafts of EU legislation pill up on desks of his advisors and assistants though. This team during the last 5 years consisted of some 40 people, grouped in 5 secretaries. But if Donald Tusk will ask for more staff, his demand will most likely be fulfilled, as in fact there is no particular regulation about the number of people working in the EU Council President cabinet.
   The number of staff however can be restricted by the budget which on the contrary is clearly defined, although the exact amount of it is not officially revealed. According to the Guardian journalists the leaving President Van Rompuy's spendings were around 20 bln euro, out of which 4 bln were traveling costs only. And we are strictly talking about professional, not private voyages, as Belgian EU chef didn't have to go abroad to see his family.  The new one will most probably do it but the Council authorities already warn him against using EU tax payers money for this purpose. "If Donald Tusk will want to visit Poland for private reasons, come back to his family in Sopot for the weekend for example, then he will have to pay for such journeys from his own pocket", explains Preben Aamann from Van Rompuy's office.
   Donald Tusk will also have to find and pay for his own accommodation in Brussels. "We are not United Stets of America, there is no white house for our President here", explains Isabelle Brusselsman from the EU Council. For accommodation expenses though Donald Tusk will be given extra money,  around 50.000 euro yearly. His incomes in general will grow six times, from 230.000 zlotys as a Polish PM to the equivalent of 1,250,000 zlotys as the Council President, so around 105,000 zlotys monthly. He will also be entitled to the EU pension. Herman Van Rompuy will be getting the equivalent of some 20.000 zlotys pension per month.
   For such a salary as the President of the EU Council Tusk will be preparing EU summits, closely cooperating with the European Commission and the European Parliament, pay constant visits to 28 EU countries and participate in EU summits with third countries. If he will like, all his speeches for these events will be written by a speechwriter. The one working for Van Rompuy, Luc admits that "despite the fact that the Council head doesn't have big competences, he can often influence the politicians with his words". 
   Donald Tusk in Brussels will also have at his disposal the army of butlers, drivers and security men. And next year he will also enjoy new office in the currently constructed for some 330 bln euro new EU Council headquarters. He will certainly move in there with all his "court", but he will not be able to say "dzień dobry"/ "good morning" in Polish language to his people. As according to EU rules, only couple of Poles will be allowed to work in his cabinet.  And most probably this post will be taken by Poland's ex european affairs minister, Piotr Serafin, and Donald Tusk's ex spokesperson, Paweł Graś. In his cabinet Tusk will most probably work with officials from Estonia, Luxembourg and France, and his spokesperson will be a Dane, Preben Aamann. 
   In a nutshel, even if Donald Tusk in the EU Council chair will earn much more and work in much better conditions, he will also be much more controlled and criticized for his mistakes, at least at the beginning. If his ambition is to pre-long his term for another 2,5 years, as in case of Van Rompuy, he will indeed have to work hard for it.


Wednesday, October 22, 2014

Euro-oryginały...

   Zgodnie z wszelkimi przewidywaniami Europarlament w ciągu ostatnich 3 tygodni prężył swoje muskuły na potęgę. Na potęgę i... na czysty pokaz, bo choć eurodeputowani kręcili nosem na kilku kandydatów na komisarzy, to wymienić dla zasady kazali tylko jednego, byłą premier Słowenii, Alenkę Bratusek, za to, że nie zdążyła w ciągu miesiąca przyswoić sobie wiedzy na temat polityki energetycznej Unii, którą miała się zajmować w Brukseli i za to, że w internecie można obejrzeć wideo z komunistycznej uroczystości, w której kiedyś wzięła udział. Po wymianie Słowenki, która stała się kozłem ofiarnym europarlamentarnych przesłuchań, eurodeputowani dziś bez problemu zaakceptowali nowy "unijny rząd", choć w jego skład weszli politycy, którym zarzucić można dużo więcej niż komunistyczne biesiadowanie. Dlatego podsumowując tzw. przesłuchania kandydatów na komisarzy, w czasie których eurodeputowani nie żałowali często personalnej krytyki byłym ministrom i premierom, warto przypomnieć, jakie osobowości 5-miesięcy temu otrzymały mandat europosła. Wśród 751 nowo-wybranych eurodeputowanych nie brakuje bowiem prawdziwych euro-oryginałów, którzy dużo bardziej niż kandydaci na komisarzy zadziwiają, a często szokują swoimi życiorysami. 
   Po majowych wyborach w ławie europosła zasiada na przykład 92-letni Manolis Glezos. Gdy spotykam go w Strasburgu, wiekowy eurodeputowany bez pośpiechu przemierza korytarze Europarlamentu. Były członek greckiego ruchu oporu po raz pierwszy, choć nie ostatni został skazany na śmierć, gdy w czasie niemieckiej okupacji  zdarł swastykę z Akropolu. Teraz w Parlamencie Europejskim dzieli salę z neonazistami. "Trudno, nigdy się ich nie bałem, teraz też sobie poradzę, będę walczył już nie mięśniami, ale słowem", trochę na pokaz odgraża się Glezos. 
    W słowach nie przebierają jednak również neonaziści. Wybrany na europosła Udo Voigt uważa Hitlera za wielkiego męża stanu i żąda zniesienia w Niemczech zakazu używania pokojowego jego zdaniem, pozdrowienia "Heil Hitler". "Hitler był wielkim mężem stanu, dlatego spowodował wielkie zmiany na świecie, zresztą tak, jak Stalin i wielu innych polityków", tłumaczy mi eurodeputowany NPD, Udo Voigt.
   Na europosła Niemcy wybrali również satyryka.  Martin Sonneborn wygrał eurowybory hasłami  "Merkel jest Głupia", które po interwencji prawników kanclerz, przebiegle zmienił. "Zastąpiliśmy słowo głupia na gruba, bo tego nie trzeba udowadniać, wystarczy na nią spojrzeć", mówi Martin Sonneborn, eurodeputowany niemieckiej parti "Die Partei". W Europarlamencie niemiecki satyryk już przygotowuje swoją pierwszą propozycję unijnych przepisów. "Chcę by wszystkie pistolety produkowane w Unii miały kształt korniszonów, to najlepszy sposób na zwiększenie pokoju na świecie" , chwali się swoim pomysłem. Takie unijne przepisy mogą spodobać się greckiemu bohaterowi wojennemu, zwłaszcza że jako europoseł  nie zamierza zawieść swoich wyborców i pomimo strachu przed lataniem, do Brukseli z Grecji wciąż planuje dojeżdżać  autobusem, albo najlepiej, jak mówi: "Łodzią podwodną!"
   Co na to mniej wyraziści europosłowie? "Ci wszyscy kolorowi w kwestii poglądów czy historii życia  europosłowie, oni nie mają znaczenia jeśli chodzi o wpływ na decyzje", tłumaczy mi Jerzy Buzek. Z wyborów na wybory to oni jednak coraz liczniej zasilają europarlamentarne ławy. A z nich do unijnego rządu, czyli Komisji Europejskiej tylko jeden krok. W nowej Komisji Europejskiej jest kilku byłych europosłów. Na razie wciąż nie tych najbardziej nieprzewidywalnych, ale i to może się zmienić, jeśli unijni politycy nie znajdą sposobu na ograniczenie rosnącej popularności polityków o radykalnych poglądach.








Manolis Glezos 

  

















Martin Sonneborn

                              UdoVoigt


Tuesday, October 21, 2014

Belgijska minister zdrowia wielkiego formatu...

   Nowa belgijska minister zdrowia to jeden z najpopularniejszych polityków w kraju. Swoją ostatnią polityczną nominacją Maggie de Block popularność zdobyła jednak również poza granicami Belgii. I mowa tu raczej o czarnej sławie. Ważącą ponad 120 kg polityk za niewiarygodną w fotelu ministra zdrowia uznał belgijski korespondent w Stanach Zjednoczonych. Jego tweet wzbudził olbrzymie zainteresowanie amerykańskich i brytyjskich mediów, dla których otyłość z oczywistych względów to zawsze ciekawy temat. Amerykanie i Brytyjczycy od dawna znajdują się w czołówce najbardziej otyłych ludzi na świecie. Zajadający się frytkami i czekoladą Belgowie  z nadwagą wciąż radzą sobie lepiej, choć jak pokazuje przykład Maggie de Block, nie wszyscy...
   Mimo tego większość Belgów uważa swoją nową minister zdrowia za dobrego polityka. W ubiegłym rządzie jako minister ds. imigracji Belgijka bezwzlględnie walczyła z nielegalnymi wnioskami o azyl. A po wyborach to ją najchętniej widziano w fotelu premiera, w którym miała zresztą zastąpić otwarcie przyznającego się do homoseksualizmu Elio di Rupo. Orientacja seksualna czy tusza polityków większości Belgom bowiem nie przeszkadza. Swoich przywódców i  mężów stanu oceniają po wynikach, a politycznej wagi wielkoformatowej minister w Belgii bynajmniej nikt nie kwestionuje. Może zatem zamiast krytykować wygląd belgijskich ministrów, warto rozliczyć z pracy, a nie tylko międzypartyjnych kłótni i rzucanych na wiatr słów,  zgrabnych, choć nieudolnych polityków nad Wisłą? 









Saturday, October 18, 2014

Życie na okręcie wojennym...

   Zanim zaczną ćwiczenia komandosi i marynarze na natowskich okrętach wojennych najpierw jedzą obfite śniadanie. Na amerykańskich i brytyjskich talerzach królują smażone jajka, kiełbaski, fasolka. U Niemców pachnie świeży pełnoziarnisty chleb, kilka rodzajów sera i wędlin. Gdy marynarze i wojskowi nabierają sił na cały dzień, pokładowi kucharze przygotowują już obiad. "Dziennie zużywamy ok. 60 kg ziemniaków, 8 kg mięsa. Na ostatniej wyprawie zużyliśmy tyle pętli kiełbasy, ile wystarczyłoby do dwukrotnego okrążenia świata.." śmieje się kucharz brytyjskiego okrętu Montrose, który do nakarmienia ma ponad 100 członków załogi. 
    Ci, którzy na łodzi nie potrafią ograniczyć apetytu, mogą zrzucić dodatkowe kilogramy na siłowni. Na amerykańskim okręcie Mount Whitney do dyspozycji mają aż trzy sale. "Czwartą i najlepszą siłownią moim zdaniem są nasze schody. Całe dnie spędzamy na wchodzeniu i schodzeniu z nich, to najlepsze ćwiczenia.." wyznaje amerykański inżynier pokładowy Chris Cookson. Wąskie schody na okrętach wojennych to jednak również główna przyczyna urazów.  "Wbrew pozorom to nie choroba morska jest zmorą załogi, ale właśnie siniaki i stłuczenia na schodach.." mówi mi pielęgniarka z Mount Whitney. Na długich wyprawach marynarzom najbardziej dokucza jednak tęsknota za domem i nuda, dlatego dłużący się czas mogą zabijać w bibliotece, lub szkole.."Mogą tu nauczyć się wszystkiego o okrętach wojennych, od sposobów walki, po zaopatrzenie czy administracje". W amerykańskiej i brytyjskiej marynarce nie brakuje nastolatków, dla których szkoła jest szansą na dalszy rozwój zawodowy. A dobre oceny młodzi marynarze i wojskowi wynagradzają sobie w pokładowym sklepiku. "Najczęściej kupują tzw. śmieciowe jedzenie i napoje gazowane" mówi Christian i wybucha śmiechem ujawniając popyt na inny deficytowy towar:  "przychodzą też po majtki, mówią, że zabrali z domu tylko dwie pary. Ale na razie nie możemy im pomóc bo te, które mamy w zapasie zazwyczaj są na nich za małe.." zanosi się śmiechem Christian. Może zatem przynajmniej śniadanie na okrętach wojennych powinno być mniej obfite...









Life on the board of a warship...

  Before starting their daily exercises commandos and mariners of NATO eat a full monty breakfast. On American and British plates from 7.00 in the morning one can find fried eggs, sausages and beans. At the same time at German Elba, the cantina is easily found by the smell of freshly baked bread. When the mailors and soldiers eat their breakfast, the chefs already prepare dinner. "Every day we use some 60kg of spots, 8 kg of meat. During the last assignment we eat enough sausages to go round the world twice", explains british chef at Montrose, who has to feed some 100 crew members every day.
   For those who cannot control their appetite on the boat and want to loose extra kilos when on duty, there are gyms and box classes available. At the American warship, Mount Whitney there are 3 gyms. "For me, the fourth and best gym is the stairs. We spend all our days going up and down them and this is the best exercise", says american crew member, Chris Cookson. Narrow and steep stairs are apparently also the main cause of injuries on the warship. "In fact, it is not the sea sickness, but blues and injuries made on the stairs that we cure the most often", explains the medical assistant at Mount Whitney. During long assignments some sailors and soldiers also tend to suffer from boredom and longing home, that's why there are libraries and even normal school classes organized for them. "They can learn everything here about the warships, fighting, supply and administration". At the warships there are many teenage boys and girls, for whom such classes are the only chance to continue their education and professional development. Good results at school young commandos and sailors like to celebrate with some treats from a boat shop. "They usually buy rubbish food and sparkling, sugar drinks", says Christian, killing the myth of a navy healthy lifestyle. The warship shop assistant goes on to reveal that there is also another good that is very popular amongst the american warship crew: "They also come for knickers, the say that they didn't take enough from home, two pairs only, but the problem is that the ones we sell here are usually too small for them they try to squeeze in anyway, which is very funny", laughs Christian. Maybe the breakfast portions at the warships though should be smaller regardless...

Wednesday, October 15, 2014

Lotniczy koszmar mieszkańców Brukseli...


  Dom z ogrodem w cichej dzielnicy Brukseli Phillipe kupił rok temu, ale spokojem jego rodzina cieszyła się zaledwie kilka miesięcy, zanim władze Brukseli zmieniły trasy lotnicze samolotów. "Miedzy 3 a 4 nad ranem nad moim domem przelatują 4 wielkie samoloty transportowe, które budzą nas i nasze dzieci, każdego dnia, nawet w weekend. Od 3-ej rano nie śpimy", mówi Phillipe. Od 6.00 rano  do 23.00 nad głową Helen co kilkanaście minut przelatują samoloty pasażerskie, choć gdy 7 lat temu kupowała mieszkanie, zdecydowała się właśnie na to droższe miejsce ze względu na panujący w nim spokój. Teraz ciszy zaznaje jedynie u znajomych. "Jestem tym bardzo zmęczona i poirytowana, by zdobyć trochę sił kilka razy w tygodniu idę do znajomych i śpię u nich na kanapie". 

   "Plan Whatelet" od nazwiska jego autora, ówczesnego ministra transportu Belgii, Melchior'a Whateleta wszedł w życie w lutym tego roku i zmienił życie mieszkańców Brukseli w lotniczy koszmar. Zmiany tras samolotów belgijski minister wprowadził na kilka miesięcy przed majowymi wyborami, by zdobyć głosy nowych wyborców, mieszkańców obrzeży Brukseli, którzy do tej pory mieszkając najbliżej lotniska, byli najbardziej narażeni na hałas przelatujących maszyn. Pozytywna dla 60.000 mieszkańców obrzeży miasta decyzja, uderzyła jednak w  600.000 mieszkańców Brukseli. I  jeszcze bardzie skłóciła podzieloną na regiony i wspólnoty językowe Belgię, w której od 8 miesięcy nikt nie potrafi przyznać się do błędu. Partyjny kolega Whatelet'a, Georges Dellmagne bezradnie wzrusza ramionami, bo rozwiązanie problemu jest tak wielkim wyzwaniem, że stało się jednym z powodów, dla których po majowych wyborach w Belgii stworzenie rządu zajęło ponad 4 miesiące.  "To bardzo trudna sprawa, bo po pierwsze lotnisko jest bardzo blisko centrum Brukseli, po drugie nasz kraj jest podzielony na regiony, w których żyją różne wspólnoty językowe, często o sprzecznych interesach". 

   Wybudowane tuż po wojnie lotnisko w Brukseli faktycznie oddalone jest od miasta jedynie o 12 km. Dlatego pod presją polityków w ciągu ostatnich 10 lat wielokrotnie zmniejszano liczbę obsługiwanych przez nie lotów. Na dalsze redukcie władze lotniska nie chcą się zgodzić. "Nie możemy cały czas ograniczać wydajności lotniska w Brukseli, bo odgrywana ono przecież olbrzymią rolę dla belgijskiej gospodarki i Brukseli, jako stolicy Europy, gdzie mieszczą się unijne instytucje, w których pracują ludzie z wielu krajów", tłumaczy mi rzeczniczka portu lotniczego Zaventem, Florence Muls.  Z lotniska w Zaventem korzysta również wielu mieszkańców Brukseli, którzy nie patrząc na podróżnicze wygody, najchętniej pozbyliby się samolotów.  "To zagrożenie dla naszego zdrowia i życia. Te samoloty nie tylko robią dużo hałasu, ale spalane przez nie przy starcie paliwo zatruwa nasze powietrze. Nie wspominając o tym, co będzie jeśli kiedyś któryś z nich spadnie na nasze domy", mówi mi Jean Pierre, jeden z aktywistów ruchu "Pas Question!" ("Nie ma mowy!"), jaki założyli przeciwnicy nowych tras lotniczych nad Brukselą.  

   Ale choć ich argumenty przekonały już Sąd w Brukseli,  to przywrócenie starych tras cały czas blokują politycy broniący flamandzkich mieszkańców obrzeży miasta. "Musimy znaleźć takie rozwiązanie, w którym samoloty będą latały wszędzie, nad Brukselą, nad Flandrią i we wszystkich kierunkach", tłumaczy mi flamandzki polityk Karl Vanlouwe. I właśnie takich, coraz bardziej oryginalnych pomysłów belgijskich polityków,  eksperci ruchu lotniczego nie mogą realizować.  "Trasy nie mogą przebiegać gdziekolwiek, gęstość zaludnienia to tylko jedno kryterium, trzeba brać pod uwagę też kierunek wiatru i warunki meteorologiczne, a to znacząco ogranicza wybór" , tłumaczy Dominique Dehaene z Belgocontrol. Belgijscy eksperci ruchu lotniczego mają dość kolejnych ministrów transportu, którzy karzą im co chwila zmieniać trasy lotnicze i domagają się, by zaostrzyć prawo regulujące kto i w jakich okolicznościach może wprowadzać takie zmiany. A zdeterminowani i zawiedzeni swoimi politykami mieszkańcy Brukseli ratunku chcą szukać u polskiego premiera. "Gdy Pan Tusk przejmie funkcję Van Rompuy'a i wprowadzi się do Brukseli, to powinien po pierwsze uważnie wybrać swoje miejsce zamieszkania, a po drugie spróbować nam pomóc", apeluje do Donalda Tuska Phillipe. Takie zadanie w belgijskich realiach może być jednak większym wyzwaniem niż nie jeden unijny problem. Trasy lotnicze od lat są bowiem w Belgii kartą przetargową w rękach polityków i tak długo, jak nią pozostaną, trwałym spokojem w Brukseli będą cieszyć się jedynie najbliżsi sąsiedzi króla. A na takie sąsiedztwo mało kto może sobie pozwolić. 














The planes horror of Brussels citizens...


  A house with a garden in in a quite district of Bruxelles, Philippe has bought a year ago. But the peace he longed for, he has only enjoyed for few months, before the Belgian authorities changed the flight routes over Brussels. "Between 3-4 in the morning there are 4 cargo planes flying over our roof, waking up me and my children every day, including weekend. We are awake since 3 AM". From 6.00 AM till 11PM passenger planes fly over the appartement of Helen, another Brussels inhabitant, who has been living the planes horror for 8 months now, despite the fact that when she bought the flat 7 years ago, she decided to pay more for it, due to its quite location. Now the only peace she finds is at the apartments of her friends. "I'm so irritated and tired of it that once a week I go to sleep at the sofa of my friends and this is the only time I get some rest", says Helene. 

  "Plan Whatelet" from the surname of its creator, former transport minister, Melchior Whatelet came into force in February last year, changing the life of Brussels citizens into a nightmare. The changes in the air traffic were made just few months before May elections in Belgium. By doing so, Belgian minister wanted to gain votes for his party from people living at Brussels suburbs, in small flemish towns closed to the airport. Such a decision, good for some 60.000 citizens, has destroyed the life of other 600.000 who live in Brussels, where the flights have been redirected. 8 months later the planes are still flying over the heads of Brussels citizens and despite numerous promises of Belgian politicians, including the ones, made by the new government, there is little hope for a quick solution. As the party colleague of Melchior Whatelet, Georges Dellmagne admits: "It is very difficult issue, because the airport is simply too close to the city centre and our country is divided into regions, and language groups with often contradictory interests. The flight routes have already made one government fall a few years ago " explains Belgian politician, shrugging his shoulders.

   Built just after the war Zaventem airport is indeed only 12 km away from the centre of Brussels. That's why under pressure of the politicians during the last 10 years a number of flights have already been reduced. And this is a reason why airport authorities don't want to introduce further reductions. " We cannot continue to diminish the flights numbers because this airport plays an important role for the economy go Belgium and in international transport, taking into consideration the importance of Brussels as a place for many european and inter nation institutions, employing people from all over the world", explains press officer of Zaventem Airport, Florence Muls. "Our airport is also used by many people who manifest against the flights", Muls points out the "hypocrisy"  of the planes enemies. For members of the movement "Pas Question!, ("No Way!"), the new flight routes though remain a pure, unacceptable evil. "These planes create a direct danger for our health and life. Not only they are creating a big noise but they also produce enormous mount of air pollution as they are departing above our heads, not to mention what could happen if one of them one day fall on our districts", says Jean Pierre, member of "Pas Question!".

  But despite the fact that such arguments have been recognized as valid by the Court in Brussels, coming back to old routes is not an easy solution at all, as the Belgian politicians who defend the population from Brussels' Flemish suburbs block the implementation of the Court decision. "We need to find such a solution where the planes will be able to fly everywhere, over Brussels, and over Flanders and in all directions", explains Karl Vanlouwe from NVA. Such "creative" ideas coming from Belgian politicians are often not possible to be implemented by the air traffic controllers.  "The flight routes cannot go anywhere, the density of the territory is not the only factor we need to take into consideration, we also need to think of the wind directions and meteorogical conditions in the areas, where the planes may fly, and all that restrict our choices" explains Dominique Dehaene from Belgocontrol. Belgian traffic controllers are fed up with their politicians, who constantly ask them to change the flight routes and opt for a permanent solution that would stop politicians from messing up with the air traffick.  Such propositions though remain unanswered by the Belgian authorities, as changing the flight routes is a powerful tool, useful especially in the election times, which in a federal state of Belgium almost never ends. No wonder why Brussels citizens have less and less hope for their politicians to solve the problem. And the most determined ones have now decided to ask former Polish PM, and future President of the EU Council Donald Tusk for help. As Philippe explains "When Mr Tusk will come to Brussels he should first make sure he will find a quite place to live here, and then he should try to  help us". Such a  task in Belgian reality may prove to be bigger challenge for Tusk than many EU problems. Because as long as the flight routes will be kept hostage by Belgian politicians, the only permanently quite place in Brussels will remain the Royal Palace in Laaken. Not many ordinary people though can afford to have a King as a neighbour . 







Tuesday, October 7, 2014

Conchita Wurst gościem eurodeputowanych...

   Na kilka tygodni przed wizytą Papieża Franciszka w Europarlamencie, do Brukseli eurodeputowani zaprosili Conchitę Wurst, tegoroczną laureatkę Eurowizji. Brodata piosenkarka wystąpi na Esplanadzie "Solidarności 1980" przed Europarlamentem. I choć została zaproszona przez polityków europejskiej lewicy, to na jej występ zgodę wyraziły wszystkie frakcje w Parlamencie Europejskim. 
   Obywatele większości unijnych krajów deklarują mocną akceptację dla homoseksualizmu. Według ostatnich badań instytutu Pew Research Center, o ile w Polsce tylko 42% społeczeństwa popiera jednopłciowe związki i jest to najsłabszy wynik po Rosji, o tyle już w Niemczech, czy Belgii praw gejów i lesbijek chce bronić ponad 85% ludzi. Na czele belgijskiego rządu od ponad 3 lat stoi Elio di Rupo,  polityk, który zawsze otwarcie mówił o swojej orientacji seksualnej. Nowy premier Luksemburga nie tylko żyje w jednopłciowym związku, ale swojego partnera często zabiera w państwowe podróże. Osoby tej samej płci mogą zawierać małżeństwa w Belgii, Holandii, Hiszpanii, Portugalii, Szwecji, Danii i Wielkiej Brytanii. W tych krajach, poza Portugalią, małżeństwa jednej płci mogą również adoptować dzieci. Homoseksualne związki partnerskie można formalnie rejestrować także w Austrii, Belgii, Czechach, Danii, Finlandii, Francji, Holandii, Irlandii, Luksemburgu, Niemczech, Słowenii, na Węgrzech, w Wielkiej Brytanii i Hiszpanii.
"Tajemnicą poliszynela" w Brukseli jest, że z takiego prawa korzysta również wielu eurodeputowanych, którzy żyją jednopłciowych związkach.  I mowa tu nie tylko o europosłach partii lewicowych. 

   Europejska chadecja, której kręgi zasilają polscy europosłowie z Platformy Obywatelskiej w teorii i w praktyce nie tylko broni, ale otwarcie promuje prawa mniejszości seksualnych. Ławy poselskie z eurodeputowanymi, którzy żyją w związkach jednopłciowych w Parlamencie Europejskim dzielą  również europosłowie Prawa i Sprawiedliwości. Jeden z nich jeszcze w ubiegłej kadencji mówił mi: "oczywiście, że wiemy o orientacji naszych kolegów z Europejskiej Frakcji Konserwatystów, ale lepiej żeby nasi wyborcy w Polsce o tym nie wiedzieli. Osobiście bardzo ich lubię, to mądrzy, sympatyczni ludzie; europejska prawica bardzo różni się od polskiej". Gejów i lesbijki w Brukseli szanuje nawet skrajna prawica. To z powodu "homofobii" Janusz Korwin Mikke  nie został przyjęty do skrajnie prawicowej, eurosceptycznej frakcji tworzonej w Parlamencie Europejskim przez Marie Le Pen. Anty-europejscy  politycy już dawno przekonali się bowiem, że o ile na kozła ofiarnego łatwo wskazać "Unię", albo nie mających głosu imigrantów, o tyle cios w homoseksualistów, to coraz częściej strzał w stopę, bo w coraz bardziej laickim i liberalnym społeczeństwie w Europie rośnie akceptacja dla osób o różnych orientacjach seksualnych, a w samych kręgach władzy w UE, bez wyjątku, nie brakuje otwarcie przyznających się lub wciąż ukrywających gejów. 
   Wygraną Conchity w Eurowizji Jarosław Kaczyński uznał jednak za "dowód na upadek współczesnej Europy". Jutro Europa w swoim sercu, będzie koncertem Conchity manifestować szacunek dla mniejszości seksualnych. Może to dobra pora na to, by polscy europosłowie w sprawie mniejszości seksualnych wreszcie pozbyli się hipokryzji i przyszli obejrzeć koncert, jakby nie było swojego gościa? 





Thursday, October 2, 2014

"Zadziorna, zawodowa biurokratka", czyli Bieńkowska na unijnym grillu...


  Gdy na pytanie prowadzącego przesłuchanie, Jerzego Buzka: "Czy mogę Panią prosić o przestrzeganie czasu", Elżbieta Bieńkowska odpowiedziała "prosić Pan może", kilku zszokowanych bezpośredniością Polki eurodeputowanych otworzyło szeroko oczy. Bieńkowskiej wystarczyło kolejnych kilka minut by utwierdzić europosłów, że choć Polka na komisarza ds. przemysłu, czy przedsiębiorczości się nadaje, to nigdy nie mogłaby zostać unijną szefową dyplomacji. "Gratuluję zdecydowania" nieśmiało zuchwałość Bieńkowskiej podsumowywała jedna z zagranicznych europosłanek. A w miarę, jak upływały kolejne godziny przesłuchania Polka coraz bardziej przemądrzale odpowiadała na pytania. "Obawiałam się, że zada mi Pani jakieś strasznie trudne pytanie, ale na to mogę odpowiedzieć po prostu dwa razy tak", w taki sposób Bieńkowska skwitowała pytanie zadane jej przez samą przewodniczącą parlamentarnej komisji ds. przedsiębiorczości, która omal się nie zaczerwieniła, gdy Polka uznała jej pytanie za banalne. 
   Na rosnącą z minuty na minutę zuchwałość Bieńkowskiej europosłowie również zaczęli reagować mniej wygodnymi pytaniami. "Czy to prawda, że nigdy nie pracowała Pani w sektorze prywatnym, a teraz chce dbać o interesy unijnych przedsiębiorców"? przewrotnie pytała jedna z eurodeputowanych. "Z Pani życiorysu wynika, że jest Pani zawodową biurokratką, która w dodatku nigdy nie była demokratycznie wybrana, a jedynie nominowana do sprawowania kolejnych urzędów", sceptycznie wtórowała jej druga. "Tak, ale to, co osiągnęłam, osiągnęłam sama. Nie jestem specjalistą we wszystkich dziedzinach, ale w każdej mam własne zdanie i mogę wyznaczyć drogę, która moim zdaniem jest najlepsza, a poza tym dobrze zarządzam ludźmi", bez cienia skruchy odpowiadała Bieńkowska. "Ona robi wrażenie osoby bardzo pewnej siebie, nawet momentami zadziornej, żeby nie powiedzieć bezczelnej", tak wystąpienie polskiej kandydatki na komisarza podsumowała eurodeputowana PO, Róża Thun. 
   Pewności siebie Bieńkowskiej brakowało tylko w chwilach, gdy zapominała polskich słów, a to zdarzało się prawie w co drugiej odpowiedzi. Przyszła polska komisarz sama zdecydowała, że po wygłoszeniu wstępnego przemówienia do eurodeputowanych w języku angielskim, na ich pytania będzie odpowiadała już w języku ojczystym, który dalej będą przekładali parlamentarni tłumacze. Jak się jednak okazało, Bieńkowskiej wystarczyło kilka godzin w Brukseli, by zapomnieć polskiego. Do swoich polskich odpowiedzi co chwila wkładała angielskie zwroty, tłumacząc, że polski odpowiednik wyleciał jej z głowy. A nie chodziło bynajmniej o skomplikowane słowa. "Umiejętności", "ocena ryzyka", "wspólne korzyści", czy "najpierw myśl na małą skalę" to tylko niektóre zwroty, których polskie wersji Bieńkowska nie pamiętała, albo z nerwów zapomniała.  Jej hiper-asertywność mogła  bowiem równie dobrze być tylko sztuczną zasłoną stresu? Jakby nie było, nie przeszkodziła w zdobyciu poparcia eurodeputowanych, którzy "zadziornej Polce" mimo wszystko oficjalnie dali dziś kredyt zaufania, a po cichu już współczuli jej współpracownikom w Brukseli. 


                                 © European Parliament Audiovisual Unit